Tekst: Z Dave Scottem rozmawia Maciej Żywek
Przeczytasz w: 15 minut
Pierwszy marcowy weekend był szansą do spotkania się z legendą triathlonu, Davem Scottem. „The Man” okazał się fascynującym rozmówcą, pełnym humoru, pozytywnej energii i doświadczenia wyniesionego z kilkudziesięciu lat treningu i startów.
Dave, jesteś zawodnikiem, który triathlon zna od samego jego zarania…
Właściwie bawię się w triathlon, zanim on sam wiedział, że tak się właśnie nazywa. Początkowo była to po prostu zabawa trzema dyscyplinami, na różnych dystansach. Jeżeli ktoś nazywa dziś triathlon dyscypliną niszową, powinien zobaczyć nas wtedy. Początkowo nawet nie sądziłem, że będzie coś takiego jak kariera. W każdym razie nie spodziewałem się zarabiania jakichkolwiek pieniędzy. W tym czasie zajmowałem się trenowaniem pływaków i wtedy to było moją ścieżką zawodowego rozwoju. Pamiętam, kiedy ja i moi przyjaciele pomyśleliśmy po pierwszym zwycięstwie na Hawajach, że to świetny moment, żeby zwrócić się o pomoc do sponsorów. Kolega stwierdził „Dave, to jest fantastyczne, wygrałeś ten wyścig. Wyślę oferty do tych wszystkich (sportowych) firm i jestem przekonany, że dostaniesz solidne wsparcie finansowe”. I rzeczywiście, wysłał ponad 300 listów, to był prawdziwy człowiek-maszyna w dążeniu do celu. Efekt nieco nas jednak zaskoczył, dostaliśmy zaledwie dwie pozytywne odpowiedzi, jedną z nich od Timexa, który później włączył się w ten sport na dobre. Pierwsze pieniądze ze startów pojawiły się w 1982 roku, to była seria wyścigów Budweisera w USA, zwycięstwo oznaczało 500 dolarów nagrody, a mi udało się wygrać wszystkie 5 czy 6 edycji. Niedługo później pojawił się pierwszy kontrakt z Nike, 500 dolarów miesięcznie, 6000 na rok. Nagle poczułem się bogaty. Nawet nieduże pieniądze zarobione dzięki robieniu tego, co kochasz, potrafią dać niesamowite zadowolenie. Pieniądze nigdy zresztą nie były motywatorem, pozwalały raczej przeżyć i iść ścieżką dyktowaną pasją. Za pierwsze cztery zwycięstwa na Hawajach dostałem t-shirt i gratulacje z zaproszeniem do udziału za rok.
Wiele się zatem zmieniło. Czy Twoim zdaniem można coś w rozwoju dyscypliny poprawić?
Triathlon, żeby się rozwijać, potrzebuje stać się bardziej przyjaznym dla widzów. W tej chwili w zawodach z dużą liczbą rund ciężko zorientować się nie tylko, gdzie biegnie pierwsza kobieta z kategorii wiekowej, ale nawet, gdzie szukać zwyciężczyni w klasyfikacji generalnej. Bardzo dobrą robotę wykonało ITU, kiedy wprowadzało triathlon na igrzyska olimpijskie. Zmieniona formuła stała się znacznie bardziej zrozumiała dla widzów, również telewizyjnych. Krótsze dystanse i cykl pucharu świata dały możliwość do spotykania się największych nazwisk wielokrotnie w ciągu sezonu, w przeciwieństwie do Ironmana, gdzie czołówka spotyka się w pełnym składzie dopiero na Hawajach. Chciałbym widzieć więcej krótkich wyścigów dla amatorów, z bardziej przystępnym wpisowym. Koszty startu w USA wzrosły niesamowicie, to nie służy popularyzacji sportu. Krótsze dystanse są przy tym znacznie bardziej odpowiednią opcją dla początkujących. Ironman jest dużym obciążeniem dla wytrenowanego zawodnika. Dla amatora-nowicjusza jest to po prostu niezdrowe.
Co sądzisz o propozycji Bretta Suttona, aby stworzyć cykl wyścigów znacznie tańszych dla uczestników, przeznaczających przy tym więcej pieniędzy na nagrody dla zawodników?
Ne znam dokładnie szczegółów propozycji Bretta, ale z tego co rozumiem, opiera się na równiejszym podziale pieniędzy od sponsorów i uczestników wyścigów pomiędzy organizatorami i zawodnikami. To oczywiście dobry kierunek, ale widzę tu poważne zagrożenie. Organizatorzy musieliby zrezygnować z dużej części swojego dochodu. Na dłuższą metę taka sytuacja może być trudna do utrzymania. Wszyscy mamy rachunki do płacenia, firmy organizujące wyścigi również.
Do triathlonu garnie się coraz więcej ludzi. W Anglii zawody często chwalą się liczbą debiutantów w danej imprezie. Jakie masz dla nich rady?
Rzeczywiście w ciągu ostatnich trzydziestu lat sport rozwinął się nieprawdopodobnie. Pojawia się niesamowita liczba nowych zawodów, na które masowo zapisują się nowi ludzie. Tym początkującym zaleciłbym przede wszystkim starty na krótszych dystansach. Ironman jest imprezą, na którą po prostu możesz się zapisać, opłacić wpisowe i już. Dużo emocji, niewiele komplikacji. Ale w dłuższej perspektywie to nie jest takie proste, szczególnie dla osób bez gruntownego przygotowania. Przestrzegam również przed bardzo dużymi objętościami treningowymi, jestem raczej zwolennikiem większej intensywności. Bardzo często widzę zawodników idących drogą coraz większej pracy na treningu, a to nie jest właściwy kierunek. Widzę to raczej jako receptę na prędzej czy później pojawiające się kontuzje. Popatrz na tych gości, którzy robili te niesamowite przebiegi podczas przygotowań. Oni pod koniec sezonu wyglądają, jakby dostali postrzał w plecy, rozpaczliwie zaliczając „wymagany” swoim planem kilometraż. To może być przyczyną tak krótkiego „życia” wielu triathlonistów. Według australijskich badań, amatorzy średnio trenują zaledwie dwa i pół roku, później zaczyna zbierać żniwo przemęczenie z kontuzją. Uważam, że nawet do tak długich dystansów jak Ironman i „połówka” można przygotować się stosunkowo niewielką liczbą godzin, z większym udziałem czasu spędzonego w wysokiej intensywności. Bardzo dużą uwagę przykładam natomiast do odpowiedniego przygotowania siłowego. Myślę, że powinien być to stały składnik każdego planu treningowego. Zawodnicy bardzo często traktują ten element jako wstęp do przygotowań, porzucając siłownię w późniejszych fazach, również na rzecz siły robionej jako trening pływacki, kolarski czy biegowy. Problem polega na tym, że w ten sposób pogłębiamy tylko nasze dysproporcje. Trening na sali daje szansę pracy nad słabszą grupą mięśniową, a uwierz mi, pracowałem z wieloma zawodnikami ze szczytu, i żaden z nich nie był „symetryczny”. Brak równowagi jest bardzo częstą przyczyną kontuzji przeciążeniowych, szczególnie przy dużych objętościach. Jest więc nad czym pracować, a trenowanym przez siebie zawodnikom zalecam wizyty na sali aż do ostatnich dni przed startem.
Dave, masz za sobą tak wiele startów na długich dystansach. Jeden z uczestników konferencji, na której dziś byliśmy, powiedział, że najbardziej dobijające dla niego było uświadomienie sobie po pierwszych kilku kilometrach roweru, że przed nim jeszcze prawie 180. I maraton. Jak sobie z tym radzisz?
Właściwie nigdy nie miałem takiego problemu. To jest niesamowicie emocjonujące kilka godzin, ciągle coś się dzieje. Rozkładałem cały ten wyścig na kilka etapów, w każdym były jakieś zadania, rozgrywki. W wielu przypadkach wokół siebie miałem znakomite towarzystwo. Mark Allen, Scott Tinley, Scott Molina, nie mogło być mowy o nudzie. To nieustanna walka pomiędzy rywalami, z samym sobą. Zarówno na gruncie fizycznym, jak i psychologicznym. Jak oni się czują, czy ja sam dam radę? Przeważnie czas leciał niezwykle szybko.
Patrząc ma wasze zdjęcia sprzed lat, używaliście sprzętu, który dziś można spotkać raczej w muzeum. Mimo to, czasy uzyskiwane na mecie nie zmieniły się aż tak bardzo. Masz jakąś teorię na ten temat?
Często zadaję sobie to pytanie, w szczególności w odniesieniu do Hawajów. Właściwie nie wiem, nie mam kryształowej kuli. Widzę natomiast różnice między moimi startami sprzed lat, a dzisiejszym triathlonem. My nie koncentrowaliśmy się na jednym wyścigu. Mając rachunki do płacenia, startowaliśmy na wielu różnych dystansach, tam, gdzie nagrody dawały utrzymanie. To powodowało bardzo dużą różnorodność. Dzisiejsi zawodnicy są bardziej wyspecjalizowani. Spójrz na gości z ITU, na „połówkach” potrafią znokautować konkurencję, na pełnym dystansie radzą sobie o wiele gorzej. Współpracując z wieloma zawodnikami czołówki widzę, że często robią zbyt mocny trening, zaniedbując przy tym pracę nad siłą. „Kolarze” jeżdżą zbyt dużo w grupach, chcąc mieć stały podgląd na konkurencję, zamieniając wiele z tych treningów w miniwyścigi. Przecież powinni więcej czasu spędzać na precyzyjnie dobranych obciążeniach, w szczególności przy tak obszernym treningu jak triathlonowy. Wielu „biegaczy”, których znam, maraton w triathlonie powinni biegać w okolicach 2:35, ale zabiegują się na śmierć przez cały sezon, bojąc się trochę odpuścić. Również podczas startu, gdzie presja mocno jadącej grupy powoduje duży wysiłek w tej części rywalizacji. Być może każda minuta szybciej na rowerze kosztuje ich dwie minuty biegu. Trudno ocenić. Interwały, sesje VO2max na bieżni, długie wybiegania w każdy weekend, to musi spowodować brak sił w październiku. Być może gdzieś w tych różniących nasze czasy elementach leży odpowiedź na twoje pytanie.
Co sądzisz o dużej ilości technologii zaprzęgniętej do sportu? Pulsometry, GPS, mierniki mocy…
Miernik mocy na rowerze uważam za fantastyczne narzędzie treningowe. Prawie wszyscy profesjonaliści, jakich znam, używają watomierzy. Również wielu amatorów. To przyrząd, który świetnie obnaża twoje braki i pozwala na precyzyjną kontrolę w czasie rzeczywistym. Pulsometrów używamy z moimi mniej zaawansowanymi podopiecznymi, później staram się je z nich zdjąć, kierując się bardziej tempem i odczuciami. Mając pewne doświadczenie potrafisz czytać sygnały płynące z ciała. Nie tylko obciążenie, które można opisać jako lekkie, ciężkie, bardzo ciężkie, itp. Również jak zachowują się ramiona, jak stawiasz stopę, jak zmienia się oddech. Zawodnik potrafi wyczuć bardzo dokładnie tempo bez specjalnego sprzętu, i do tego staramy się dążyć. Żeby osiągnąć sukces musisz współpracować ze swoim organizmem, nie pulsometrem. Takim właśnie przykładem była Chrissie Wellington, którą trenowałem przez 4 lata. Jedynym wskaźnikiem była prędkość, żadnych watomierzy i innego skomplikowanego sprzętu. Chrissie była niezwykle mocno zmotywowana i pracowita, nie miała potrzeby technologicznego wsparcia. Ja sam również nigdy nie używałem pulsometru. Z drugiej strony, inny mój podopieczny, Eneko Llanos, uwielbia treningi oparte na bardzo precyzyjnych wskazaniach kombinacji tych wszystkich urządzeń. Jeżeli w jego przypadku to działa, nie widzę powodu do opierania się nowoczesnej elektronice. Prowadzę również 60-letniego amatora, u którego zauważyłem wręcz uzależnienie od tych wszystkich cyfr. Postanowiliśmy, że będziemy zaklejać ekrany na czas treningu, a dane będzie mógł przeglądać dopiero w domu. Dzięki temu mógł zacząć kierować się bardziej swoimi odczuciami, zachowując przyjemność z matematycznymi zabawami. Istnieje więc wiele podejść do tematu, technologia sama w sobie nie jest zła, potrafi być tylko źle wykorzystywana.
Jesteś miesiąc po operacji kolana, nie ruszasz się zbyt wiele, wciąż jednak wyglądasz jakbyś ćwiczył kilka godzin dziennie. Jak radzisz sobie z trzymaniem diety? Jak ja mam sobie z tym poradzić równie skutecznie, trenując?
Odżywianie to gigant, niezwykle ważna część sportu. Staramy się zawsze być jak najbardziej efektywni. Z jednej strony dostarczać jak najwięcej składników odbudowujących po treningu, z drugiej, utrzymując najniższą możliwą wagę. Granica jest bardzo cienka, a poza optymalną strefą mamy całe rzesze zawodników zbyt lekkich lub za ciężkich. Dla przykładu, jeżeli utrzymujesz zbyt niską wagę, twój system odpornościowy nie działa prawidłowo, nie masz paliwa do regeneracji. Nie wymieniając nazwisk, widzę wielu triathlonistów z wielkim potencjałem zawodzących na największych imprezach, są zbyt „wycieniowani”. Pamiętaj również, że optymalna dieta na co dzień to jedno, a odżywianie na wyścigu to inna sprawa. To również ma duży wpływ na twój wynik. Mamy tak duży wybór suplementów, jedzenia zastępczego, rzeczy do żucia, gumowego czegoś, że trudno się temu oprzeć. Około połowy zapytań w tematach treningowych dotyczy właśnie żywienia, gdzie najczęściej pojawia się problem problemów żołądkowych podczas wyścigu. W większości przypadków w ciemno mogę postawić diagnozę zbyt wielu przyjętych kalorii, zwykle zbyt wcześnie. To plaga długich dystansów, ludzie traktują się jak kosz na śmieci wrzucając w siebie coraz to nowe kalorie. Przecież my mamy bardzo duże zapasy energii, i zawsze staram się namówić na zmniejszenie tych nawyków, przeważnie z dobrymi rezultatami. Ważniejsze staje się odpowiednie „zarządzanie” poziomem glukozy we krwi, nie dopuszczając do nagłych jej skoków, które wpędzają nas w karuzelę odczuć głodu i przejedzenia. Nie możesz zakładać, że paląc 1000 kalorii na godzinę wyścigu możesz je uzupełnić żelami i batonami, ponieważ jesteś w stanie przyswoić zaledwie 15-20% tej wartości. Większości z nas na zawodach wystarczy więc zaledwie 125 do 250 kalorii na godzinę, większe zapotrzebowanie mają tylko rzadkie przypadki ciężkich zawodników palących dodatkowo niestandardowo dużo energii. Na co dzień powinniśmy przyłożyć największą uwagę do stworzenia równowagi hormonów odpowiedzialnych za uczucie głodu. Należy dążyć do sytuacji, kiedy w ciągu dnia myślisz sobie, że właściwie jeszcze nic po śniadaniu nie jadłeś, a jest już najwyższy czas. Jeżeli ciągle odliczasz, ile minęło od ostatniego posiłku i ile jeszcze zostało do następnego, twój organizm znajduje się w nienaturalnym stanie huśtawki hormonalnej. Prędzej czy później kończy się to po którejś stronie ekstremum. Zbytniego wychudzenia lub obżarstwa, kiedy tylko zniknie bat nadchodzących zawodów. Olbrzymią rolę odgrywa tu wspomniane wcześniej śniadanie, to główne źródło energii na większą część aktywnego dnia.
Iron War, twój pojedynek z Markiem Allenem jest niedoścignionym wzorem niezwykle wyrównanej rywalizacji. Jak to wyglądało ze strony Dave’a Scotta?
To był rok, w którym czułem się dość pewnie. Wiedziałem, że Mark Allen jest w dobrej formie, ale ja również świetnie się przygotowałem. Wygrałem ten wyścig już kilka razy, wiedziałem, co mam robić. Przez całe pływanie czułem jego obecność w nogach, na rower wyszliśmy razem. Nie wyszedł ani razu na zmianę, cały czas znajdując się tuż za mną. Prawdę mówiąc nie przeszkadzało mi to, inicjatywa należała do mnie. Byłem przekonany, że rozdzielimy się na biegu. Mimo to, dwukrotnie próbowałem się pozbyć towarzystwa rywala, w okolicach 85 i 96 mili. Nie udało się, więc cierpliwie czekałem na strefę zmian. Bieg rozpoczęliśmy w samobójczym tempie swoistej demonstracji siły. 8 pierwszych mil (ok. 13 kilometrów) to tempo w okolicach 3:35 min/km, kolejne osiem lekko zwolniliśmy, aby znów przyspieszyć w ostatniej części wyścigu. To był bieg, w trakcie którego nie miałem okazji zbyt wiele razy spojrzeć na Marka, ciężko było odczytać mowę jego ciała, czy się męczy, czy wciąż ma duży zapas sił. Czekałem na ostatnie wzniesienie, tam właśnie mieliśmy się rozdzielić. Niestety obaj mieliśmy ten sam plan. Kiedy Allen zaatakował na podbiegu, pomyślałem: „Halo, stary, co ty robisz? To był mój pomysł!”. Jednak Mark nie słuchał mnie wcale, ruszył do przodu tak mocno, że mogłem tylko odprowadzić go wzrokiem. Mamy zapisane czasy biegu 2:40 i 2:41. Nie nosiliśmy wtedy chipów, więc po odjęciu strefy zmian wychodziło 2:38 i 2:39. Do dziś są to wyniki z pierwszej trójki rekordów trasy biegowej na Hawajach. Jak na gości, którzy zsiedli ze stalowych rowerów z lemondkami nieporadnie skierowanymi w stronę księżyca, to całkiem fajny wynik.
Myślałeś o powrocie na trasę Ironmana?
Właściwie tak. Pięć lat temu, tuż przed wypadkiem samochodowym, miałem taką myśl, że czuję się całkiem dobrze. Może warto sprawdzić, czy jeszcze nadaję się do takiego wysiłku. Wydaje mi się, że wciąż potrafię popłynąć w okolicach 53 minut i pojechać na rowerze 4:40-4:45. Jeżeli tylko na trasie nie trafi mnie żaden kierowca samochodu, to 3 godziny biegu wydają się wciąż realne. Ale być może to tylko mi się wydaje. W każdym razie fajnie by było cisnąć jak długo się da i widzieć minę tych wszystkich „małolatów” myślących „co ten gość robi jeszcze na moim kole”. W zeszłym roku brałem udział w wyścigu na dystansie połowy Ironmana w Norwegii, i nie było to zbyt przyjemne uczucie. Zimno w wodzie i na rowerze dało mi się wyraźnie we znaki, przypominając, jak trudny jest to sport.
Dużą część tego wywiadu przeprowadziliśmy na podłodze stanowiska targowego firmy, której gościem był mój rozmówca. W pewnym momencie podeszła do nas obsługa, pytając, czy nie wolelibyśmy siedzieć na krzesłach. Dave stwierdził, że siedzenie na krześle to zajęcie dla starych ludzi. Po chwili z uśmiechem wyjaśniając, że wygodniej siedzi się w ten sposób ze względu na możliwość rozprostowania niedawno operowanego kolana. Ta scena doskonale opisuje 6-krotnego zwycięzcę mistrzostw świata na Hawajach. Mimo 60 lat na karku to wciąż facet o nastawieniu do życia i formie fizycznej, której mogą pozazdrościć mu o połowę młodsi triathloniści.
Iron War
Pojedynek pomiędzy Dave Scottem a Markiem Allenem, wygrany przez tego ostatniego podczas pamiętnych mistrzostw świata na Hawajach w roku 1989. Uważa się, że było to jedno z najbardziej inspirujących wydarzeń w historii sportu. Dwóch wspaniałych sportowców nieodstępujących się na krok przez osiem godzin, aby ostatecznie rozdzielić się w samej końcówce biegu. Walkę tę uznano również za triumf woli nad ciałem, z racji osiągniętych czasów, do dziś znajdujących się w czołówce tabel z rekordami trasy.
Wielka Czwórka
Dave Scott, Mark Allen, Scott Tinley oraz Scott Molina. To czterech zawodników, którzy w latach osiemdziesiątych rozdzielali między sobą wszystkie zwycięstwa w zawodach, w których brali udział. Z dzisiejszej perspektywy niecodziennym wydaje się fakt, że były to starty na praktycznie wszystkich dystansach. „Wielka Czwórka” nie ograniczała się do wąskich specjalizacji, doskonale sobie radząc we wszystkich odmianach triathlonu. To oni tworzyli legendę Ironmana, dzięki niezwykle zaciętej rywalizacji. Co ciekawe, wszyscy pochodzili z Kalifornii.
Po raz pierwszy artykuł ukazał się w Miesięczniku Bieganie, w kietniu 2014 roku.